Lubelska Federacja Bardów w Teatrze Starym…

Kiedy usłyszałem tę informację bardzo się ucieszyłem, ale jednocześnie nie czułem zaskoczenia. W moim indywidualnym odczuciu pasują do siebie te dwa podmioty doskonale. Teatr po renowacji prezentuje się wspaniale, choć dla niektórych kontrowersyjnie – poprzez liczne nowoczesne elementy wpasowane w stare mury. Federacja zespołem najmłodszym też już nie jest (chociaż mimo siwizny w brodzie i włosach Jana Kondraka – do Teatru Starego bym jednak jej nie porównywał, bo na to zasługują The Rolling Stones, a z naszego podwórka – niewiele młodsze Czerwone Gitary). Lecz w graniu zespołu rutyny ani trzeszczenia sfatygowanych murów nie słychać, a na kolejnych koncertach pojawiają się większe i mniejsze nowinki.
Okazało się, że na okoliczność debiutu na deskach Teatru Starego zespół przygotował kilka sporych niespodzianek.
Na wstępie konferansjer czyli Jan Kondrak zajął pozycję na lewym skrzydle sceny, co dla bywalców federacyjnych koncertów nie jest rzeczą oczywistą. Z tegoż skrzydła poprowadził koncert, zatytułowany „Legenda”. Albowiem nawiązując do legendarnego obiektu w jakim Federacji przyszło zagrać (Teatr Stary, oddany do użytku w 1822 r. jest co do wieku drugim po krakowskim Teatrze Starym budynkiem teatralnym w Polsce) zespół popłynął na fali historii Lubelszczyzny i Lublina. Znamy ten zamysł z doskonałej płyty „Klechdy Lubelskie”. Tu zespół wyekstrahował z tego materiału to co najistotniejsze. Sięgnął po mistrza Jana z Czarnolasu („Pieśń Świętojańska o Sobótce”), po burmistrza Sebastiana Fabiana Klonowica („Roxolania”), po czym, zatrzymując się na chwilę w XIX wieku (Wincenty Pol – „Przypowieści pana Wełdysza”) wpadł z impetem, a potem raptownie wyhamował (poprzez dobór dynamiki utworów) w wieku dwudziestym, sięgając po najoryginalniejsze postaci poezji i piosenki polskiej, związane z Lublinem: Józefa Czechowicza („Inwokacja”), Edwarda Stachurę („Wiara”) i Kazimierza Grześkowiaka („W południe”). Istotną różnicą między słuchaniem płyty, a przeżywaniem koncertu jest słowo mówione Jana Kondraka, na które brak miejsca na płytach. Każdy utwór poprzedzony jest wprowadzeniem w przystępnej, humorystycznej wręcz formie, acz niebanalnej treści.
Od strony muzycznej podkreślić warto, że Katarzyna Wasilewska, która swego czasu musiała podjąć się trudu udźwignięcia skomplikowanych partii Pawła Odorowicza, z zadania tego wywiązuje się doskonale. Zaś krótkie lecz intensywne solo w duecie z bębnami Tomasza Deutryka w „Przypowieściach” wywołało euforię publiczności. Nie ostatnią tego wieczoru…
Scena teatru jest dość głęboka, artyści mieli więc przestrzeń do poruszania się i z możliwości tej korzystali. Dzięki temu można było podziwiać bardów w różnych układach scenicznych, a przodował w tym wspomniany Jan Kondrak, co raz pojawiający się w centrum sceny i powracający na lewą flankę, dzięki czemu spowijały go co chwilę inne, bo nieruchomo wycelowane w scenę, światła: fioletowe, zielone i czerwone. Oprócz tych kolorów atrakcją wizualną była ściana za sceną, po której płynęły setki wirtualnych gwiazd, co dawało nadzieję, że zespól za chwilę buchnie chórem „my gwiezdne dzieci…”, jednakże scenariusz koncertu tego utworu („Tak”) nie przewidział. Na koniec pierwszej części koncertu okazało się zresztą, że największą niespodzianką świetlną będzie… brak świateł. Grześkowiakowe „W południe” wybrzmiało w prawie kompletnych ciemnościach, artyści oświetleni zostali jedynie punktowo bardzo słabymi, bladymi światłami, które ledwie zaznaczały ich postaci. Wybrzmiała ta „Południca” szczególnie donośnie, albowiem… z siedmiu gardeł, wszystkich obecnych na scenie. Debiut na deskach Teatru Starego był jednocześnie debiutem wokalnym Krzysztofa Nowaka (gitara basowa) i Tomasza Deutryka (perkusja). Obaj panowie reprezentują (jak sekcji rytmicznej przystało) solidne basy i to było słychać. Dla Kasi Wasilewskiej debiut to nie był, albowiem skrzypaczka od pewnego czasu wspomaga Federację wokalizami i chórkami w niektórych utworach Marka Andrzejewskiego. Gorąco wierzę, że nie był to pojedynczy „wybryk”, a zapowiedź szerszego udzielania się wokalnego instrumentalistów. Dla nowszych fanów zespołu (do których i ja się zaliczam) to wyjątkowe wykonanie mogło być pomocą w wyobrażeniu sobie, dla starszych – we wspomnieniu czasów, kiedy w chórze Federacji brzmiały głosy Igora Jaszczuka, Marcina Różyckiego, a czasem także Pawła Odorowicza. Nie wiem jaki rodzaj publiczności wypełnił tego wieczoru widownię (a sprzedały się dwa komplety biletów – na oba koncerty), ale burza braw po „Południcy” przypominała prawdziwą wiosenną burzę – intensywną, gwałtowną i wcale nie krótką.
W środkowej, krótkiej części koncertu zespół powrócił do programu „Lubelszczyzna”, zaprezentowanego w grudniu ub. r. w studiu TVP Lublin. Jak na liście przebojów Jan Kondrak odliczył trzecie, drugie i pierwsze miejsce wg głosowania publiczności – tej internetowej i tej żywej, na koncercie. Kolejno ze sceny popłynęły „I wszystko nam gra”, „Kare konie” i „W mroku jest tyle światła” – udowadniające, iż nie jest tylko pielgrzymkowym przebojem, a będące jeszcze jakby echem pierwszej części koncertu, bo wszakże słowa autorstwa wielkiej osobowości i wieloletniego lublinianina (choć status ten wynikał „ze stosunku pracy”), wykładowcy KUL – Karola Wojtyły.
W trzeciej części zespól postawił na autopromocję, nawiązując do słów w opublikowanym wcześniej programie koncertu o legendarności miejsca, wielkich postaci Lublina i… rosnącej legendzie własnej. Wyjątkowo bez zapowiedzi (a to dość nietypowe, wziąwszy pod uwagę łatwość z jaką Jan wymyśla na poczekaniu dygresje do każdego utworu), popłynęły federacyjne hity. Była to „setlista”, która mniej osłuchanym miała przedstawić muzyczne portrety liderów zespołu, a tych dobrze zorientowanych utwierdzić w dotychczasowej wiedzy:
Że Piotr Selim jest największym (i nie o wzrost idzie) lirykiem w zespole (w czym duża zasługa autorki tekstów, Hanny Lewandowskiej), nawet w skocznym czardaszu przemycającym w głosie jakąś tęsknotę i melancholię. Utwór „Płyń rzeko, płyń” to także drugie „okienko” dla Kasi Wasilewskiej, finałowe solo znowu wywołało euforię na widowni, tak samo jak dynamiczne zakończenie „Bolera”. Poza tym Piotr wykonał słynną „Tanię”.
Marek Andrzejewski zaś jest chyba najwszechstronniejszym twórcą, jednakowo łatwo snującym przemyślenia egzystencjalne do leniwej melodii („Podręczny słowniczek” z wokalnym udziałem skrzypaczki) jak i teksty żartobliwe do skoczniejszych rytmów, czasem pastiszujących rap („Ciało czyli lekcja fizyki”), a kiedy indziej reggae („Raz na walcu”) i muzykę latynoamerykańską („Tylko misie”).
Nie ustępuje mu Jan Kondrak, bo choć sam krążący najczęściej w rejonach inspiracji ludowych z nomen-omen tygla kultur Lubelszczyzny, to jednocześnie autor i kompozytor przygotowanego kiedyś dla Joli Sip funk-rockowego „Imperium intymności”. Jola wykonała także wspaniale rozkręcającą się „Plotkę” (kompozycja Jana do słów zaprzyjaźnionego z zespołem wice-włodarza miasta Lublina – Włodzimierza Wysockiego). Zaś sam Kondrak sięgnął po swoje ulubione klimaty starotestamentowe w postaci „Wstań przyjaciółko moja” i „Idę, skaczę po górach”, w tym drugim utworze dając popis kondycji fizycznej, albowiem cały utwór wykonał „w biegu”. Oczywiście nie obyło się bez „Atamana”. Jestem pełen podziwu, iż utwór ten, mimo niezliczonej ilości wykonań zespół traktuje wciąż z całą starannością, wręcz dodając co raz nowe elementy aranżacji: najpierw pojawiła się wokaliza Joli, zaczynająca i kończąca piosenkę, ostatnio zaś trzecia zwrotka jest silnie rytmizowana, adekwatnie do tekstu.
Debiut Federacji na scenie Teatru Starego wypadł okazale, zespół zaprezentował się „jakby przystępował do nagrania kolejnej płyty” (cytat z opinii fanów, wyrażanych na internetowym forum zespołu). Pozostaje mieć nadzieję, że taką samą formę Lubelska Federacja Bardów zaprezentuje w trakcie faktycznego nagrywania „Poematów” Edwarda Stachury w trójkowym studio im. Agnieszki Osieckiej.

Sławek Kuśmierz