Jan Poprawa „Trzynastu poetów” Wydawnictwo MCDN Kraków 2003
„Autor, kompozytor i wykonawca piosenek poetyckich. Swego czasu nagradzany na festiwalach w Krakowie, Ostrołęce, Rzeszowie, Opolu i Świnoujściu. Ostatnio wyróżniony „Złotym indeksem” na czterdziestolecie Studenckiego Festiwalu Piosenki za – jak to widnieje we wpisie – „stworzenie księstwa piosenki artystycznej w Lublinie”. Współtwórca Lubelskiej Federacji Bardów. Nagrywał
i wydawał utwory z tekstami Edwarda Stachury (4 tytuły). Nagrywa i wydaje autorskie utwory
(3 tytuły). Nagrywa i wydaje utwory z LFB (4 tytuły). Dostarczył repertuaru następującym laureatom SFP w Krakowie: Robert Mróz, Jagoda Naja, Marek Dyjak, Arkadiusz Dziewulski, Agnieszka Skarżyńska, Jolanta Sip.”
Tak oto w telegraficznym skrócie przedstawił się Jan Kondrak w wydanej niedawno encyklopedii pt.„Fama grzeje”. Nota świetnie świadczy o skromności autora, doskonale oddaje też jego literacką lapidarność i niechęć do gadulstwa-jest wszakże stanowczo zbyt skromna. Nie ma mowy bowiem by ze skromnego spisu faktów wywnioskować choćby skalę zjawiska artystycznego i społecznego , jakim w ostatnim dwudziestoleciu jest Kondrak!
Jan Kondrak jest mężczyzną pięknym (co z notatki nie wynika) i obdarzonym fantastycznym głosem. Głos Kondrak wymyka się wszelkim klasyfikacjom. Przez czas jakiś, ze względu na blask, siłę i wyjątkową skalę(zwłaszcza górne rejestry) porównywany bywał do głosu Czesława Niemena. Ale na dobrą sprawę nie jest to porównanie najwłaściwsze: Kondrak najlepiej czuje się bowiem nie w Niemenowskim „nibysoulu”, ale w melodyjnych pieśniach o długiej linii melodycznej, w dumkach i zaśpiewach tchnących niedaleką zagranicą. Nagrany przezeń Ataman, stylizowany na pieśń kozacką – to dzieło nie tylko wybitne, ale i charakterystyczne:
tak się dziś w Polsce nie śpiewa, bo się dziś tak śpiewać nie potrafi. Tylko Kondrak potrafi.
No i jego „Federacja”.
Gdy w roku 1985 zdobył w Krakowie drugą nagrodę Studenckiego Festiwalu Piosenki (jak niegdyś Demarczykówna czy Grechuta) zachwycał głosem, ale zwracał też uwagę autorskimi tekstami.
Z czasem okazało się, że teksty Kondraka stanowią wartość, która podobnie jak jego głos – wymyka się spod powszechnych miar. Piosenki pisane przez Mistrza ze Świdnika charakteryzują się bowiem nie tylko poetycką metaforą, nie tylko doskonałą konstrukcją formalną (co w dobie niechlujstwa i amatorszczyzny – ważne nadzwyczaj) , ale także wyjątkową śmiałością leksykalną. Język piosenek Kondraka jest współczesny, „dzisiejszy”, bynajmniej nie dlatego, że autor epatuje młodzieżową czy młodopoetycką nowomową. Kondrak potrafi coś znacznie większego: kodować w swych tekstach jakże charakterystyczny dla naszych czasów, nerwowy i nielinearny rodzaj kojarzenia i porozumiewania się współczesnych ludzi. Mistrzem takiego zapisywania języka był Białoszewski. Kondrak robi to samo, choć zupełnie innymi środkami. Być może poloniści, którzy tak chętnie analizują twórczość Teofila Lenartowicza – powinni się zająć właśnie fenomenem poezji Kondraka…
Pisze jak maszyna. Kreuje w piosenkach wyraziste postacie: małą, ale nieustraszoną Jolę, dzikiego i słodkiego brutala Mareczka i innych. Ma rzadki w naszej literaturze dar precyzyjnego rysowania charakterów. Dlatego tak wielu chciałoby, by napisał im piosenkę, albo najlepiej – cały recital.
Książę Lubelszczyzny. Miała rację Kapituła „Złotego Indeksu” taki właśnie wpisując tytuł. Ale może czas teraz, by artysta tej miary przestał grzebać się w swej Lubelszczyźnie i ruszył w większy świat.
List polecający od Jacka Kaczmarskiego
Gdańsk 4.01.2002 r.
Szanowna Pani,
Przykro mi z powodu opóźnienia, z jakim wysyłam ten list, ale wróciłem z trasy koncertowej tuż przed świętami, by… od razu się rozchorować. Uprzedzałem zresztą Janka w Lublinie, że nie od razu będę mógł Pani odpisać. Co niniejszym czynię, ufając, że nie jest za późno i przyczyni się to do sukcesu jego występu w Londynie.
Z poważaniem i życzeniami Szczęśliwego Nowego Roku
Jacek Kaczmarski
Twórczość Jana Kondraka znam od drugiej połowy lat osiemdziesiątych, kiedy do sekcji polskiej Radia Wolna Europa dotarła jego kaseta. Już wówczas zwrócił moją uwagę, jako rzadki przykład poety śpiewającego, który – oprócz charyzmatycznej interpretacji – dysponuje samowiadomością: wie, co myśleć o świecie i o sobie, jako człowieku w tym świecie żyjącym, a co najważniejsze wie, jak swoje myśli i przekonania, a także pytania i wątpliwości wyrazić w tak trudnej, zwięzłej formie, jaką jest piosenka. Jest jednym z nielicznych w Polsce twórców, którzy Słowo traktują z należytym Mu szacunkiem: nie produkuje artykułów rozrywkowych – pragnie nawiązać z odbiorcą rozmowę o sprawach istotnych, pobudzić do myślenia o sprawach każdego z nas – uwikłanego w egzystencję, jej pokusy i pułapki, okrytego cieniem Tajemnicy.
Jako wykonawca własnych utworów Kondrak wydaje mi się potomkiem ukraińskich „Didów” przemierzających z teorbanem stepy i wyśpiewujących swoje tęskne, niepokojące wróżby. Jest w nim jakiś piękny, „kresowy” rys, w pełni prawdziwy, nie mający nic wspólnego z marketingową, „cepeliową” ludowością, której tak wiele na rynku środków masowego przekazu.
Jacek Kaczmarski
Jan Kondrak, polish ballader
At last UK audiences are opening their ears to sounds from outside the Anglo-American enclave. Jan Kondrak sings in his native Polish tongue with a voice that is strong, original and perfectly controlled. He sings from his heart. This makes us listen closer, and then listen again. Music, as we know, is the universal language. We do not have to translate it. Everybody, who listen to it, understands it. As more of us turn from the sequenced synthesised conformity of pop, we look for music, which captures our hearts and souls and this is the kind of music and singing, Jan Kondrak presents on his CD ‘Romanse Ballady’.
Craig Lockhart
Journalist and reviewer
Jazzwise Magazine
Tłumaczenie
Wreszcie angielska publiczność ma szansę otworzyć swoje uszy na dźwięki spoza angielsko-amerykańskiej enklawy. Jan Kondrak śpiewa w swoim ojczystym języku głosem mocnym, oryginalnym i perfekcyjnie kontrolowanym. Śpiewa z serca. To powoduje, że słuchamy uważniej, a potem słuchamy jeszcze raz. Muzyka, jak wiemy, jest językiem uniwersalnym. Nie trzeba jej tłumaczyć na inny język. Rozumie ją każdy kto słucha. Coraz więcej melomanów odwraca się od sekwencyjnego, syntetyzatorowego konformizmu muzyki pop, szukając takiej, która porywa serca i duszę, a właśnie taką jest muzyka i śpiew Jana Kondraka na jego płycie, „Romanse Ballady”. Gorąco polecam.
Craig Lockhart
dziennikarz i krytyk muzyczny
Jazzwise Magazine
Jubileuszowy koncert w Chatce Żaka
Trzy godziny trwał wielki koncert na 40-lecie Chatki Żaka. Przekonywał, że Lublin jest liczącym się zagłębiem poetyckiej piosenki autorskiej.
Sobotni koncert w ACK UMCS „Chatka Żaka” jego projektant, wielki bard i guru śpiewającej młodzieży Jan Kondrak pomyślał jako podróż w czasie od lat 60. do współczesności.
Dokładniej: jako podróż przez dzieje lubelskiej piosenki studenckiej z najnowszą historią Polski w tle. Koncert zrealizowano doprawdy profesjonalnie i ciekawie, a o wielkości przedsięwzięcia świadczy fakt, że wystąpiło kilkudziesięciu wykonawców. Muzycznym filarem akompaniującym była Federacja. Wprowadzenie gitary solowej sprawiło, że aranżacje części piosenek nabrały nowego rockowego rytu.
Lublinianin sięgający głęboko w przeszłość musi odnaleźć z pewnością co najmniej dwa nazwiska, które przebiły się na polską scenę: Piotra Szczepanika i Kazimierza Grześkowiaka. Ich piosenki to wciąż żywa prehistoria lubelskiego śpiewania (przypomniała je Federacja). Lata 70. rozpoczynają na UMCS znaczny, trwający kilkanaście lat wysyp imprez piosenkarskich,
na których produkowali się śpiewający poeci oraz liczni, teraz już niemal wymarli, przedstawiciele piosenki turystycznej. W pamięci niektórych zachowały się takie imprezy,
jak Bakcynalia (czyli Epidemia Piosenki Studenckiej), Biesiady z Poezją, Piosenką i Muzyką, lecz wykonawców z tego okresu przetrwało niewielu. Ten gorący okres przypomniała m.in.
grupa „Za 110” oraz importowane gwiazdy, wciąż aktywni: Andrzej Garczarek i Marek Gałązka oraz Jacek Kleyff. W Lublinie często występowali też np. Edward Stachura, Jan Krzysztof Kelus, czy Jacek Kaczmarski, słuchano – jak w całym kraju – Leonarda Cohena, Bułata Okudżawy,
czy Włodzimierza Wysockiego, i teraz przypomniano ich piosenki. Kiedy nadchodził 1980 r., liryka i satyra krzyżować się zaczęła w piosenkach z krytyką społeczną i buntem. Wszystko to wciąż jakoś trwa w piosenkach, jak choćby w tej przypomnianej przez Jana Kondraka.
W „Pożegnaniu z Marią” Kondrak opowiada o wieczornych spacerach w czasie stanu wojennego odbywanych przez mieszkańców Świdnika w porze bojkotowanego dziennika telewizyjnego.
Lata 90. to zupełna nowa jakość. Przewodnictwo przejął niestrudzony Kondrak i jemu przypada zasługa uczynienia Lublina zagłębiem piosenki autorskiej, czego dowodem są liczne nagrody wykonawców z jego „stajni”, w tym na prestiżowym Festiwalu Piosenki Studenckiej w Krakowie. Na scenie Chatki Żaka zobaczyliśmy najpierw znakomitą, mało jednak teraz śpiewającą Jagodę Naję oraz Marka Andrzejewskiego, laureatów ex aequo pierwszej nagrody krakowskiego festiwalu w 1994 r. A potem jak z rękawa: Jola Sip, dawno niewidziani niepokorni burzyciele – Marek Dyjak i Marcin Różycki oraz chyba wciąż nie dość ceniony, świetny poeta Jacek Musiatowicz („Jest taka kreska dla nieba za niebieska”). Za nimi – młody narybek z Klubu Dobrej Piosenki w Chatce Żaka oraz najmłodsza lubelska laureatka „Krakowa” – Sylwia Lasok z Puław.
Grzegorz Józefczuk
Napisane przez Jana Kondraka
Tekst poniższy ukazał się w piśmie Lublin. Kultura i Społeczeństwo, a ostatnio w londyńskimDzienniku Polskim. I tu i tam redaktorzy ocenzurowali go (w różnych miejscach). Jako że wywołał pewne poruszenie – zamieszczam go w całości na swojej stronie. J. K.
Prawa do utworów Karola Wojtyły dzierży pewien kardynał ze Lwowa. To co mówił jako papież koncesjonuje kuria warszawska. Za to prawa do wizerunku osoby Jana Pawła II ma wyłącznie Watykan. Chciałoby się powiedzieć za Norwidem: Coś ty Atenom zrobił Sokratesie… Wiem to, gdyż jako składnik zespołu Federacja miałem okazję pięć lat temu przypatrywać się zdobywaniu zezwoleń wydawniczych w ramach projektu, którego celem było wydanie płyty z wierszami
K. Wojtyły i fragmentami wypowiedzi Jana Pawła II (w świetle prawa to nie jest ta sama osoba). Płyta z pięknymi kompozycjami moich kolegów ujrzała w końcu światło dzienne, natomiast oświecone społeczeństwo i jego światłe elity nie dojrzały tej płyty. Można mówić, że rezonans jej przeszedł najśmielsze oczekiwania; – był zbliżony do zera. Oto księgarnia na Jasnej Górze nie chce jej wziąć, nawet w komis. Oto szef muzyczny sieci Radia Plus w Warszawie (radia katolickiego), sławny Jan Pospieszalski odmawia obecności tego krążka na antenie choć zobowiązywała do tego umowa patronacka. Oto lokalna rozgłośnia lubelska tegoż radia nawet nie rozpakowała kartonów z „gratisami” dla słuchaczy i po dwóch latach zwróciła wydawcy.
Oto proboszcz parafii Strzelce Wielkie mówi: …panowie, mam tę płytę, ale wy mnie jej nie grajcie, bo to za trudne dla moich parafian. Zagrajcie kolędy i coś swojego. Nasz attaché kulturalny w Londynie doradzał nam: …chłopaki wiem, że jedziecie do Nowego Jorku. Grajcie tam swoje piosenki. Zostawcie tego papieża w spokoju. Kiedy byliśmy w owym NY
i pojechaliśmy zagrać do kościoła p.w. Św. St. Kostki na Staten Island – okazało się, że nie wystawiono nagłośnienia, więc byliśmy prawie niesłyszalni. Ponadto proboszcz zabronił zagrać
po mszy więcej niż cztery utwory. Jakież było moje zdziwienie kiedy podczas przyjęcia w sali parafialnej zauważyłem, stojące za kotarą profesjonalne nagłośnienie. Stwierdzam zatem pewną, gruntowną niechęć do konstatacji, że nasz „monarcha” jest artystą. Nawiasem mówiąc tzw. branża wystawiła płycie wysokie noty, a publiczne media, podejrzewane o antyklerykalizm, jako jedyne odnotowały życzliwie to przedsięwzięcie. Wnioskuję stąd, że media państwowe wcale antykościelne nie są, za to kościół w masie swej (i jego media) zdaje się nie zamierza wgłębiać się w słowa papieża. Jemu potrzebna jest ikona. Znak, pod który zaciągną się liczne zastępy,
a którego sens można będzie w każdej chwili modyfikować.
Bycie poetą, bycie artystą, jest stanem nieoczekiwanym przez społeczeństwo. Jest czynnością samozwańczą, a przez to zuchwałą. Można powiedzieć bez wielkiego ryzyka, że bycie duchownym też. Tyle, że duchowieństwo ma elegancki zamiennik dla zuchwalstwa – powołanie. Przy okazji – dla przeżycia czy pomnażania dóbr doczesnych obydwa stany okazują się zbędne. Ale czy w długiej perspektywie poprzednie zdanie jest prawdziwe? Jaki może być praktyczny użytek z artysty? A no taki, że artysta jako wystający element społeczności kieruje się zawsze pod wiatr, tedy społeczeństwo może dowiedzieć się skąd wieje. Duchowny z kolei, ma obowiązek bezpiecznie, przy możliwie najmniejszych stratach, przeprowadzić rzesze przez zagrożenia doczesne aż do łąk wiecznej szczęśliwości. Mówiąc inaczej powinien umieć ustawić nawę optymalnie w stosunku do wiatru historii.
Kiedy więc w jednej osobie spotyka się poeta i duchowny, i jest to jednostka wybitna, to zbieg okoliczności może być szczęśliwy. Poeta wie skąd wieje, duchowny wie jak z tego skorzystać i obaj są w jednym. Kiedy jest to jednostka mniejszej miary wtedy najczęściej mamy do czynienia z tym, co poeta Waldemar Żelazny określa jako „księżowskie pisanie”, czyli zbliżone do apokryficznego, roztkliwianie się, na przykład, nad skąpością pieluszek Jezuska, który jak wiadomo urodził się w Zakopanem. Grozi nam też ze strony tej osoby czułostkowa kontemplacja kapłaństwa i infantylna, nachalna katecheza.
Słowa w pieśni są ważniejsze niż muzyka. Odkrywcze zdanie, najlepiej genialne zdanie, zostanie na zawsze w pamięci, można się nim zachwycać wciąż na nowo. Podczas gdy muzyka jako nośnik emocji, w pewnym momencie, po iluś wysłuchaniach przestaje działać. Te wielce ryzykowne słowa często wypowiada sławny kompozytor – polonista Jerzy S. Jerzy założył się z naszym kolegą, że projekt z płytą papieską będzie artystycznie nieudany. Po wysłuchaniu tejże przeprosił przez telefon za swoje niedowiarstwo i powiedział, że wygraliśmy ten zakład. Dwa lata później spotkałem go w klubie Studenckiego Festiwalu Piosenki w Krakowie. Upomniałem się o wygraną. Wiesz, powiedział, ja nadal mam wątpliwości czy Wojtyła napisał chociaż jedno gigantyczne, poetyckie zdanie, które byłoby tylko jego zdaniem i niczyim innym….Przez moment przestałem słuchać Jerzego bo coś mi się przypomniało. Przebiegłem w myślach wstępy do książek K. Wojtyły zamawiane przez wydawców. I co? Wrażenie jest takie, że ludzie piszący je unikali czysto artystycznej oceny dzieł literackich późniejszego papieża. Pisali je przeważnie systemem malarza Styki. Na klęczkach. Biografię twórcy podając zamiast wyskalowania wagi dzieła, zamiast umieszczenia jej w odpowiednich kontekstach. Czyżby uznali, że wartości ono nie posiada?
Ja pamiętam wiele zdań. Wiele z nich jest mocnych i odrębnych na gruncie literatury – w takie słowa uderzyłem do Jerzego. Może fakt, że ciebie nie obalają żadne wojtyłowe zdania mówi, iż nie jesteś adresatem tej wypowiedzi. Może ty po prostu wiesz co trzeba by ocalić się i zbawić samodzielnie. Postaw się na niższym szczeblu wtajemniczenia, bliżej przeciętnej umysłowości….
Jerzy przerywa. Mówi, że wartość artystyczna jest obiektywna i ponadczasowa gdy mierzy się ją w odniesieniu do największych zdobyczy ludzkości, a nie wtedy gdy się daje upust i dzieli na klasy. Ponadto jego zdaniem, dramat Wojtyły (jako poety) jest podobny do tego jaki był udziałem Juliana Przybosia. Polegać miał na tym, że obaj ukochali lud prosty i z całej siły służyć mu chcieli, natomiast będąc wierni zasadom sztuki współczesnej i swojej wiedzy przemawiali konstrukcjami, których ów lud nijak pojąć nie był w stanie.
Tu znowu pobiegłem myślami wstecz. Był czerwiec roku ubiegłego. Plac Zamkowy w Warszawie. Kończył się wielodniowy Festiwal Muzyki Dobrej, który zorganizowało katolickie Radio Praga Południe. Graliśmy finał finałów imprezy i oczywiście utwory do tekstów K. Wojtyły. Półtora tysięczna widownia, która jeszcze chwilę wcześniej pląsała pod dictum zespołów, co to naprzykrzają się Panu Bogu, oswajając go, poklepując jak kumpla; – więc ta widownia masowo opuszczała plac kiedy tylko usłyszała papieskie strofy. Cóż, papież nie spoufala się ze Stwórcą, zatem jako autor nie jest „cool” i jawi się zapewne potwornym zgredem…
Popatrzyłem na profil rozmówcy i pomyślałem, że czymś go zaskoczę. Posłuchaj Jerzy – mówię – zacytuję teraz fragment wiersza sprzed wojny. Polska była wtedy w olbrzymiej mierze ksenofobiczna, Jedwabne wyzierało z co drugich oczu i większości ambon, a młodziutki Wojtyła pisał coś takiego:
Panie jam Dawid syn Izai
Piastowy jestem syn
Ty mi na sercu znak wypalisz
Zasłucham się w twój rym
Wiosną-ś przyoblókł, wiosną tęsknot
Ciało i siłę bark
Niechaj jesienią nie rozpękną
Tęskniące struny harf
Ja jestem Dawid, jam jest pasterz
Błagalną wiodę pieśń
Byś się zmiłować chciał nad Piastem
Byś żniwo zwolił zwieźć *
Popatrz jak odważnie porównuje Piasta do patryarchy Izai, a siebie do psalmisty Dawida. Jakim potężnym skrótem operuje by wpisać się jednym zdaniem w dziedzictwo Starego Testamentu. Teza niezwykła na owe czasy. Pełna prawdziwie artystycznego, bezkompromisowego, odważnego porywu ducha. I jaka pełna konsekwencji, gdy przypomnimy sobie wizytę autora, już w szatach papieskich, pod Ścianą Płaczu w Jerozolimie. Przy okazji zauważ, że jak przystało stylizowanemu psalmiście, Wojtyła umiejętnie archaizuje tekst, stosuje rytm i rym. Pokazuje dojrzały warsztat. Ponadto ma profetyczne przeczucie zagrożenia dla Polski, które zaraz potem okazało się realne, a tego typu wizje są domeną proroków i wieszczów.
Ja bym nie popadał w przesadny zachwyt – mówi Jerzy. To tekst juwenilny. Treść mogła wyjść przypadkiem. Poza tym rymy są niedokładne, a Dawid był synem Jessego, nie Izai. Chyba, że chodzi o tę samą osobę tylko inaczej nazywaną w różnych językach.
No to może inny przykład rozważmy – zaproponowałem. To Norwid tak ładnie powiedział, że poezja jest potrzebna tam gdzie rzeczy poza wierszem wyrazić się nie chcą. Zasada owa obowiązuje do dziś. Zobacz jak Wojtyła przy pomocy obrazów poetyckich mierzy się z największymi tajemnicami ludzkiego życia: ze śmiercią, z wierzeniami, przekonaniami, dogmatami, czyli tym wszystkim czego język dyskursu, język nauki nie uniesie. Potrzebna jest specjalna konstrukcja słowna, by czytelnik nie tyle zrozumiał tajemnicę ile ją odebrał zmysłem metafizycznym. Weźmy takie zdanie:
Więc w mroku jest tyle światła
ile życia w otwartej róży
ile Boga zstępującego
na brzegi duszy **
Czyli mrok nosi w sobie potencjał światła, życia – mówiąc inaczej. Kwiat róży, jako narząd rodny rośliny nosi w sobie potencjał życia nowego, dusza zaś ma potencjał boskości. Przy czym autor nie definiuje Stwórcy, a proponuje rozpoznawać go poprzez sposób działania. Imiesłowowa forma „ zstępującego” sugeruje iż jest to czynność nieskończenie stała. W odniesieniu do linearnego postrzegania czasu przez człowieka, szalenie trudno byłoby to wyrazić innym słowem. Jednym słowem. To już jest koronkowa robota, czysto artystyczna. Przy okazji okazuje się, że dusza ma „brzegi”, zatem zdefiniowana jest jako byt ograniczony przez materię w której się rozlewa, czytaj: – przebywa. Jednocześnie jest bytem samodzielnym, bo Bóg dociera tylko do „brzegów duszy”. Dzięki samodzielności duszy możemy mówić o wolnej woli, możemy mówić o dobru i złu. Nie wiedzielibyśmy czym jest życie ( światło) gdyby nie śmierć ( mrok). Trudno byłoby doświadczać dobra bez świadomości tego, że istnieje zło….. Proszę ile słów zużyłem, żeby wysupłać część tylko znaczeń, które niesie powyższe zdanie…
Mnie się wydaje, mówi Jerzy, że twoja analiza jest mętna. Przecież mrok sam w sobie jest już pomieszaniem czerni i światła, jest stanem przejściowym. Mrok powinien symbolizować moment przeistaczania się. Gdybyś miał rację, w pierwszym wersie powinno być: W czerni jest tyle światła…, jest natomiast wyraźnie „ w mroku”. Przyjmijmy inną hipotezę: Może chodzi o to, że mrok składa się częściowo ze światła i jest jednocześnie potencją pełni światła. Może otwarta róża jest przemieszaniem życia jej własnego z potencjalnym życiem, następnym. Może dusza to twór z niewielkim pierwiastkiem boskości, a jednocześnie potencjał jego pełnej obecności. W takim rozumieniu to niepozorne zdanie byłoby, wynikłą ze zdumienia, próbą zobrazowania fenomenu bytu. Wszechbytu. Mam tylko zastrzeżenia- dodał – co do kwiatka. Czemu wybrał tak zbanalizowany? Ksiądz Jan Twardowski dałby w to miejsce coś bardziej oryginalnego.
Zamilkliśmy na chwilę, po czym Jerzy poprosił o kolejne przykłady tekstów, które uważam za istotne. Przypomniałem wtedy wiersz niezwykły, synkretyczny kulturowo i stylistycznie. Nazywa się Magnificat. Bardzo erudycyjny. Jakby z ducha T. S. Eliota. Dyskretnie czerpie z Leśmiana przez zastosowanie neologizmów. Poprzez archaizację i przewijający się wątek obrzędu sobótkowego przywołuje Kochanowskiego z jego Pieśnią Świętojańską o Sobótce. Tym samym koduje w systemie znaków wiary chrześcijańskiej zwyczaj pogański. Jest to oczywista prefiguracja ekumenizmu. Przy tym pojawia się tam cała seria obrazów o charakterze wizyjnym, swoisty strumień świadomości, gdzie w podniosłej formule hymnu pochwalnego jest miejsce na opis kondycji ludzkiej, na przesłanie dla poetów, na prośbę, na dziękczynienie i akt zawierzenia.
(…)
Tyś jest najcudowniejszy, wszechmogący Świątkarz
Otom jest niwa wieśnia, podsłoneczna grządka
(…)
Bądź błogosławion Ojcze, za smutek anioła
za walkę pieśni z kłamstwem, bój natchniony duszy
i małość słowa wszelką zniwecz w nas i połam
i kształt co jako człowiek głupi się napuszył
Chodzę po Twych gościńcach – Słowiański trubadur
przy sobótkach gram dziewom, pasterzom wśród owiec
ale pieśń rozmodloną, pieśń wielką jak padół
rzucam przed tron dębowy jedynemu Tobie ***
Zbliżał się chyży, letni świt. Docierał do nas za pośrednictwem lustra między półkami baru. Od dawna byliśmy jedynymi gośćmi, a Jerzy stwierdził, że powyższy rodzaj nagromadzenia wątków i technik niespecjalnie się nadaje na puentę wieczoru. Poprosił o coś klarownego. Rozglądając się za wierzchnim okryciem zanuciłem więc:
Miłość mi wszystko wyjaśniła
miłość wszystko rozwiązała
dlatego uwielbiam tę Miłość
gdziekolwiek by przebywała ****
Mój rozmówca przywdział uśmiech Giocondy, który nie wiem co wyrażał. Pomyślałem, że nie jest tak źle z tą poezją, skoro dwóch muzykantów jest w stanie noc przez nią zarwać. Ruszyliśmy do wyjścia. Klub w Hotelu Europejskim żegnał nas milczeniem. Wychynęliśmy z westybulu drobnym krokiem, kiwając głowami jak perszerony, a grzywy nam płowiały w miarę jak mrok ustępował potędze światła.
Jan Kondrak
Przypisy:
* Renesansowy Psałterz. Biały Kruk 1999, str.17
** Miłość mi wszystko wyjaśniła. Wydawnictwo Literackie 1999, str.10
*** Poezje i Dramaty. Wydawnictwo Znak, Kraków 1999, str. 295-297
**** Miłość mi wszystko wyjaśniła. Wydawnictwo Literackie 1999, str.8
Podstrony solowe:
Marek Andrzejewski | Jan Kondrak | Piotr Selim | Jolanta Sip
Katarzyna Wasilewska | Tomasz Deutryk | Krzysztof Nowak | Piotr Bogutyn