„Nagrałem zbuntowaną rockowo płytę poetycką”

„Nagrałem zbuntowaną rockowo płytę poetycką” – powiedział Marek Andrzejewski na wstępie wywiadu udzielonego dla portalu strefapiosenki.pl

I faktycznie, spora część wielbicieli talentu Marka poczuła, bądź poczuje zaskoczenie po pierwszym włożeniu płyty do odtwarzacza. Zwłaszcza, że pierwszy utwór wybrany zimą do promocji radiowej („Idzie grudzień”) utwierdzał w przekonaniu, że Marek zostaje wierny swojemu stylowi barda z akustyczną gitarą. Płyta zaś wita nas rockowym uderzeniem, do tego słowami niekoniecznie kojarzącymi się z piosenką poetycką. Co ciekawe – tekst ten („Na razie gramy”) jest autorstwa Jana Kondraka, kolegi z Federacji, co może sugerować odbiorcy, że słowa „pierwszorzędna kapela” dotyczą właśnie Lubelskiej Federacji Bardów. I trudno się nie zgodzić z tym epitetem.

Dalej „Idzie grudzień” uspokajając nas, że Marek nie zapomniał o akustycznym brzmieniu i swojej gitarze, jednakże przez całą płytę możemy liczyć na podobne zmiany stylu. Próżno też szukać na niej brzmienia dęciaków, obecnego na dwóch poprzednich płytach artysty. Dominuje gitara Piotra Bogutyna, oraz instrumenty klawiszowe Michała Iwanka, a czasem samego Marka Andrzejewskiego. Jeśli już mówimy o składzie osobowym – sekcja rytmiczna to Krzysztof Redas (perkusja) i Krzysztof Nowak (gitara basowa). W jednym z utworów na skrzypcach zagrała Katarzyna Wasilewska, zaś w chórkach słychać Olę Dąbrowską. Czy mocne brzmienie powinno jednak być takim zaskoczeniem? Już na płycie „Dziesięć pięter” (2003) Andrzejewski zaproponował „Piosenkę ze sputnikiem”, będącą zgrabnym, akustycznym nawiązaniem do southern-rocka. Na płycie Federacji „Imperium” poznaliśmy ten utwór w wersji elektrycznej, okraszonej gitarą Wojtka Cugowskiego. Dalsze dokonania Federacji, z płytą „Klechdy Lubelskie” na czele, także sugerowały, że i Marek, i reszta zespołu czują ciągoty do mocniejszego grania.

Jaki jest zatem rock Marka Andrzejewskiego? Prosty i dynamiczny jak w utworze otwierającym. Momentami zaskakująco progresywny, jak w utworach „System binarny” i „Droga nas zmienia”. Czasem nawiązujący do klasycznego brzmienia późnych Beatlesów – w „Jest rybim okiem” słyszymy pływający, jakby „mellotronowy” dźwięk klawiszy i śpiewną gitarę, jaką pamiętamy z dokonań nieodżałowanego George’a Harrisona. Czasem jazzujący za sprawą piana Rhodes („Parę metrów nieba”). A czasem ewidentnie nawiązujący do folku – „Makatka świeżo malowana”, bardzo irlandzka w brzmieniu, w czym zasługa m.in. Kasi Wasilewskiej, wielkiej zwolenniczki i propagatorki muzyki z Zielonej Wyspy. Jest w tym pewna paralela do poprzednich płyt, wszak artysta sięgał wcześniej po reggae i muzykę latynoamerykańską.

Ta płyta różni się od poprzednich jeszcze jednym – tekstami. Czterdziestoletni Marek Andrzejewski, mimo chłopięcej aparycji i „młodości w głosie”, zdecydowanie spoważniał jako autor tekstów. I tylko „Zielonym do góry” prezentuje dawny, dowcipny styl Marka: „kiedy ruszasz w konkury/i liczysz na słodki skutek/jeśli mój drogi kolego dojdzie do rozbieranego/ty działaj – zielonym do góry”. Ale już w „Systemie binarnym” słowa „tutaj teraz Bóg/jeden albo zero/i nic pomiędzy/albo albo” podkreślone orientalnym motywem muzycznym przywołują na myśl najistotniejsze problemy współczesnego świata… Nawet lekki w formie, przebojowy „Zgubił się anioł”, inspirowany filmem „Niebo nad Berlinem”, dotyka istotnych problemów ludzkiej egzystencji.

Oddzielny temat to inni autorzy: Marek Andrzejewski „podkradł” Staremu Dobremu Małżeństwu Adama Ziemianina! Rozpoczęta kilka lat temu współpraca obu panów zaowocowała czterema utworami, zróżnicowanymi zarówno w warstwie słownej, jak i muzycznej. Teksty muszyńskiego autora, o ogólniejszej tematyce i metaforze, są niejako przeciwwagą dla bardzo konkretnych sytuacji i problemów opisywanych przez Marka.

O Janie Kondraku była już mowa, zaś na koniec… Ostatnią, trzynastą piosenkę na płycie zostawiłem jak pyszny deser po smacznym obiedzie. Do fragmentów prozy Edwarda Stachury z opowiadania „Iście” popełnił Andrzejewski i towarzyszący mu muzycy utwór genialny. Muzycznie idealnie nawiązujący do słów o wiecznej wędrówce, z równym, prostym rytmem sekcji, grzmiącymi riffami gitary i mruczącym Hammondem, a także bardzo dobrze wtopionym w tę ścianę dźwięku śpiewem Oli Dąbrowskiej. Utwór zachęca wręcz do zapętlenia w odtwarzaczu w nieskończoność, na wzór tejże stachurowej wędrówki… Jeśli przygotowywane przez Federację „Poematy” będą w podobnej oprawie muzycznej, to szykuje się duże wydarzenie artystyczne.

Słowo o szacie graficznej – elegancki digipack, nawiązujący do tytułu: na tle wełnianych splotów widzimy archaiczny miernik voltów. Sama płyta także w wersji retro, nadruk sugeruje nam szpulę magnetofonowej taśmy sprzed jakichś czterdziestu lat. Zaś grafiki zdobiące poszczególne strony książeczki symbolizują upływ czasu i postęp techniki: o ile na pierwszych stronach widzimy archaizmy elektroniki (np. magnetofon szpulowy) to na ostatnim obrazku jest współczesny wzmacniacz bądź amplituner z masą wyjść cyfrowych.

Bardzo udana, dojrzała płyta dojrzałego artysty, w zasadzie bez słabych punktów, za to z licznymi punktami bardzo wybitnymi i mocnymi.

Sławek Kuśmierz